piątek, 20 lutego 2015

Pasibrzuchy na "wakajach"!

Po intensywnym zwiedzaniu i wylegiwaniu się na plaży nadszedł czas na odkrywanie smaków ;-) i wiecie co? jadłybyśmy cały czas, wcale się nie dziwimy, że meksykanki są takie obfite.

Ale przed lokalnymi specjałami oczywiście odkażanie. Salud, amor  dinero :-D 

W przydrożnych budkach zamawiamy quesadias ( placuszki z czym tylko zechcesz).  Na ladzie wystawione są wiadra z różnymi salsami, mięsem i warzywami i można samemu komponować swój obiad za jedyne 17 pesos (ok. 4zł)!
Przy tej okazji damy wam przydatną radę- nie umiesz sprawnie jeść rękoma trzymaj przy sobie widelec;-)  Sztućce dostaniesz tylko w restauracji.


Po obiedzie pora na deserek churrosy z czymkolwiek dusza zapragnie, do wyboru słodkie salsy.



Nooo i nadchodzi wieczór, a co za tym idzie chyba każdy się domyśla >:)

Zakupujemy tutejsze alkohole( rum i tequile) i integrujemy się z hostem i jego znajomymi - rozpoczynamy impreze w meksykańskim apartamencie z polsko-ukraińsko-canadyjsko-balgijską ekipą! Na zdrowie! ;))

czwartek, 19 lutego 2015

Podbijamy Cancun:-)

Po trzech dniach tułaczki przez Europe całe i zdrowe docieramy do Meksyku. Długość podróży prawie jak w średniowieczu, ale ma to swoje uroki. 



Już na lotnisku czeka na nas miła niespodzianka- jest ciepło,  właściwie jest gorąco:-D
Za 64 peso dojeżdżamy do centrum  Cancun i dalej udajemy się spacerkiem do naszego hosta.
Myślę że należy tutaj wspomnieć o jego przepięknym dwupiętrowym apartamencie zlokalizowanym w samym centrum i dodatkowo z niesamowitym widokiem na całe miasto. Czy jesteśmy w czepku urodzone? chyba tak;-)


W tym roku nie robiłyśmy żadnego planu podróży ponieważ w Indiachnasal  dopracowany harmonogram legł w gruzach. Kolejnego dnia po prostu ruszamy odkrywać Cancun. 
W lokalnym markecie kupujeny alkohol ( no bo przecież należy odkażać organizm, aby żadna klątwa Montezumy nasz nie dopadła) i udajemy się na plażę.
Po 10-ciu min spaceru minełyśmy z 3 znaki ostrzegające przed krokodylami -serio?! 


Noo i jest nasz mały raj - playa las perlas ;-)








wtorek, 17 lutego 2015

Dalsze łamanie prawa

Kolejny dzień, kolejne państwo i do pokonania  jakieś 60 km z Heathrow na Gatwick.
Z racji tego, że szczęście nas nie opuszczało znów próbujemy podróży stopem. O 23 robimy sobie spacer, aby dojść do głównej drogi, po 40min marszu cały czas lawirujemy między parkingami terminala nr 5... 


 Jedynym samochodem, który się zatrzymał była policja jednak nie pałali entuzjazmem, aby nas zabrać.
Po 24, kiedy już pogodzilyśmy się z faktem, że chyba nigdy nie opuścimy terminala nr 5 i należy skorzystać z komunikacji miejskiej,  zatrzymuje się kolejny samochód i oferuje dojazd do centrum Londynu;-). W trakcie rozmowy okazało się, że już raz nas mijał i specjalnie zawrócił, aby nas zabrać w obawie o nasze dalsze losy. Jakby tego było mało dowiadujemy się, że rano będzie na Gatwick, skąd leci na Teneryfę. Prawie wyszło na to, że mogłyśmy jechać z nim do domu i rano razem byśmy pojechali na lotnisko. Noo, ale... przecież, za każdym razem wykazujemy się niesamowitą rozwagą i odpowiedzialnością;-) postanowiłyśmy nie kusić losu i wysiąść na Victoria Station i stamtąd dojechać pociągiem prosto na Gatwick. 


  Na lotnisku urządzamy sobie małe obozowisko i czekamy na lot do Cancun. Niestety po godzinie snu zostałyśmy zbudzone ponieważ spaliśmy pod hotelową recepcją (ups)!
W nagrodę za trudy podróży kupujemy słodycze, a dlaczego zdecydowałyśmy sie na taką rozpustę ;-)?  Bo podczas nocnego spaceru z lotniska znalazłam 5£, a więc wycieczkowy budżet nieplanowanie się powiększył;-).




    Z pełną buzią cukierków rozpoczynamy naszą właściwą podróż- już do samego Meksyku, na pokładzie boeinga 747.




Podczas 10,5 godzinnego lotu dochodzimy do refleksji że relacje między załogą samolotu a pasażerami są bardzo podobne do relacji gospodarz a jego zwierzątka hodowlane;-) Załoga -średnio  co 1-1,5h donosiła pożywienie a jedynym zadaniem podróżujących było wyciągnięcie ręki po owy smakołyk, hmmm może nie powinnam dzielić się takimi przemyśleniami;-)..



poniedziałek, 16 lutego 2015

Let's do this

Wczesnym rankiem, 15 lutego opuszczamy naszą piękną Polskę i udajemy sie do Oslo. Na lotnisku kupujemy 2 wagony fajek, aby zarobić na nich fortunę:-)  

   Po 2 godzinkach lądujemy na lotnisku Oslo Rygge i mamy do pokonania około 100 km aby dostać się do centrum Oslo, skąd  można złapać pociąg. Zaopatrzone w karton po pizzy i markera (+ dobre nastawienie) próbujemy podróży stopem. Już po 5 min wygodnie siedzimy w samochodzie i zmierzamy we właściwym kierunku:-)



Od naszego kierowcy - wybawiciela dostałyśmy wodę i bułki  (chyba musiałyśmy wyglądać na baaardzo biedne;-)
Po jeszcze jednej podróży stopem i pociągiem docieramy do Jessheim, gdzie mamy "zarezerwowany" nocleg przez couchserfing. Uradowane wizją odpoczynku ochoczo zmierzamy do naszego hosta. Jak określić mieszkanie w którym się znalazłyśmy? Powiedzmy tak: na każdej ścianie znajdował się miecz... Jednak właściciel okazał się bardzo sympatyczny i z dobrym poczuciem humoru;-) próbował poduczyć nas języka norweskiego, ale miałyśmy nieodparte wrażenie, że nasz host czymś się dławi, albo robi sobie z nas jaja! Jak jeszcze raz ktoś nam powie, że język polski jest trudny to wyślemy go pierwszym lepszym samolotem do Norwegii!



A co się stało z fajkami i naszą fortuną??;)  Po dłuższym spacerze i godzinnych poszukiwaniach udało się je sprzedać w ciemnym zaułku pod dworcem.  Jest to jednak dość ryzykowne (bo można dostać karę za takie nielegalne praktyki), ale dzięki temu udało nam się zarobić na bilety i spędzić prawie 2 dni w Oslo wydając jedynie 25 zł na głowę!