niedziela, 1 marca 2015

7. Miał być rower ale będze koń, też dobrze

Już 3 dni próbujemy dostać się do Viñales (miasteczko oddalone od Havany jakieś 160km na zachód). Nasza czerwona strzała ciągle nas zawodzi. Z  sentymentu do bardzo pomocnego kierwcy nie chcemy jechać z nikim innym. Jednak nadeszła sobota - nasz ostatni cały dzień na Kubie. Kierowca obiecał, że dzis na pewno bedzie o 7 no i coo mija 8.30 a go nie ma. Właściwie spodziewałyśmy się tego, tutaj każdy ma na wszystko czas.  Poirytowane faktem, że już kolejny dzień z rzędu zrywamy się o 6.30 z łóżek właściwie po nic,  ruszamy na miasto szukać kogoś kto chętnie zarobi trochę pesos. Po 5 min dosłownie mkniemy w stronę Viñales. My zadowolone bo za tanioszke mamy auto a kierowca ma rodzinę w tamtych stronach więc przy okazji ją odwiedzi. 

Podekscytowane  opowiadamy naszemu nowemu znajomkowi, że mamy zamiar wypożyczyć rowery i jeździć po plantacjach tytoniu. Koleś patrzy się na nas jakby brakowało nam piątej klepki.  Kiedy dojeżdżamy na miejsce już nas nie dziwi jego wczeźniejsza reakcja.

Pola tytoniowe usytuowane są na znacznych nierównościach i w pobliżu gór, jazda rowerem jest raczej niewykonalna. Z takimi warunkami nie pozostaje nam nic innego jak wynająć konie. Na tych terenach konie i  zaprzęgi byków to jedyny środek tranaportu. Jeżeli ktoś ma lęki i przed bykami i końmi np. ja, może udać się na pieszą wycieczkę brodząc w pomarańczowym błocie.
Koniec końców udajemy się na ok 4 godzinna wycieczkę konną. 




Docieramy do podnóża gór i już na pieszo wchodzimy do niesamowicie wielkiej jaskini. Mamy tylko 2 latarki a więc poruszanie jest bardzo utrudnione. Na końcu jaskini leży podziemne jezioro długie na 30m i głębokie na 8 m, oczywiście  z możliwościa kąpieli. Jest tam niesamowity klimat.
W grocie nie ma żadnych lampek, wyznaczonych ścieżek,ani tłumów ludzi. Lawirujesz na czuja między wytworami skalnymi, podziemnymi strumieniami aż dojdziesz do jeziora. W tak upalny dzień z radością wbiegłyśmy do wody i nieskrępowane niczyją obecnością pływałyśmy w skalnej grocie.
Jakby to było mało atrakcji zawitałyśmy na typową farmę utrzymującą się z tytoniu. W tytoniowej suszarni jeden z pracowników opowiedział nam o wyrobie cygar i papierosów i zwinął dla nas cygaro na wypróbowanie jego "towaru".   



Nim się obejrzałyśmy minął cały dzień i pora wracać do Havany i pakować torby do Meksyku;-)
Choć nie zdołałyśmy zobaczyć wszystkiego na Kubie to i tak każda z nas poczuła niepowtarzalny klimat tej wyspy i nacieszyła oczy niespotykanymi widokami. Usatysfakcjonowane możemy ruszać dalej.

6. Casa Blanca

Dzisiaj natomiast naszym planem jest przedostać się do miasteczka Casa Blanca. W tym celu musimy zawitać w miejskim "porcie " i przepłynąć wehikułem nie z tej epoki na pobliski brzeg. Kupując bilety dajesz co łaska ale nie mniej niż 0,25 CUC ( peso wymienialne, ok 1zł) jeśli da się więcej to już twoja sprawa, nikt się nie kłopocze z wydaniem reszty. 

W Casa Blanca znajduje się posiadłość Che, swoją drogą nieźle się ustawił koleś- chata nad samym morzem i pod okiem Jezusa. 


Brnąc przez chaszcze i ruiny notorycznie trafiałyśmy nielegalnie na tereny wojska i cały czas ktoś chciał od nas pieniądze- dziwne zwyczaje;).

Późnym popołudniem pakujemy się na naszą metalową tratwę i wracamy do Havany.
Zdecydowałyśmy aby obiad zjeść w lokalnej stołówce gdzie schludnie ubrane pracownice podają Ci strawę. Warunki jedzenia przekomiczne: do blatu przymocowane są podkładki i po każdym posiłku starą szarą szmatą zagarniane są resztki pod ladę i kolejny posiłek. Danie dnia (wlaściwie jedyna pozycja w karcie ryż z fasolą,chipso-podobne ziemniaki,  kurczak i biała kapusta, dosłownie czym chata bogata). Niestety nie można zbyt długo delektować się posiłkiem, zza pleców czujesz oddech zniecierpliwionego głodomora, który chce zając twoje krzesło i też się najeść.
Po obiadku serwujemy sobie lokalne piwko :" Tinina",  dla "lokalesów" jedyne 1,50zł dla białych twarzy 4,20zł no cóż na piwko można wydać. 




2. Pierwsze wrażenia

Już pierwszego dnia Kuba zaspokoiła nasze oczekiwania a że apetyt rośnie w miarę jedzenia to czekamy co przyniosą kolejne dni :-)
Okazało się że mieszkamy nad samym Malacon ( droga nad brzegiem morza prowadząca do starej Havany).



Zmierzając do starej części miasta zrobiłyśmy chyba z 1000 zdjęć samochodów-właściwie to  dalej powiększamy tę kolekcję,  w tym miejscu jest to tak autentyczne że nie możemy oderwać oczu i aparatów od każdego przejeżdżającego auta.



  A co do Havana viejo( stara część) totalnie zawładnęła naszymi sercami,  wzdłuż plątaniny  kolorowych uliczek roznosi się latynoska muzyka i dym z kubańskich cygar. 




Wszystkie z dróżek mają swój niepowtarzalny klimat i zaskakujące widoki np sklepy w których bardzo trudno coś kupić, swoje plany obiadowe raczej podporządkowujesz temu co akurat rzucą na ladę a nie swoim zachciankom.  Swoją drogą jest to świetny sposób na zlikwidowanie jednej z chorób cywilizacyjnych -szerzącej się nadwagi.


   Zwiedzanie wzmożyło w nas apetyt a więc nieświadoma niczego wyciągnęłam jabłko i nagle każdy przechodzień zaczął łapczywie na mnie patrzyć a raczej na to co miałam w ręku. Co odważniejsi i zamożniejsi pytali się gdzie je kupiłam, okazało się, że na Kubie jabłka to produkt luksusowy i trudny do zakupienia. Zdesperowana Kubanka szła za mną 3 min i krzyczała że mam oddać jej owoc.
Jeżeli planujecie pobyt tutaj radzę zakupić nasze lokalne jabłka i uszczęśliwić Kubańczyków, przy okazji może być to karta przetargowa przy uzgadnianiu ceny noclegowej w casa particular. Na pewno spojrzą na nas łaskawszym okiem - bo człowiek najedzony to człowiek szczęśliwy, noo nie;-)

piątek, 20 lutego 2015

Pasibrzuchy na "wakajach"!

Po intensywnym zwiedzaniu i wylegiwaniu się na plaży nadszedł czas na odkrywanie smaków ;-) i wiecie co? jadłybyśmy cały czas, wcale się nie dziwimy, że meksykanki są takie obfite.

Ale przed lokalnymi specjałami oczywiście odkażanie. Salud, amor  dinero :-D 

W przydrożnych budkach zamawiamy quesadias ( placuszki z czym tylko zechcesz).  Na ladzie wystawione są wiadra z różnymi salsami, mięsem i warzywami i można samemu komponować swój obiad za jedyne 17 pesos (ok. 4zł)!
Przy tej okazji damy wam przydatną radę- nie umiesz sprawnie jeść rękoma trzymaj przy sobie widelec;-)  Sztućce dostaniesz tylko w restauracji.


Po obiedzie pora na deserek churrosy z czymkolwiek dusza zapragnie, do wyboru słodkie salsy.



Nooo i nadchodzi wieczór, a co za tym idzie chyba każdy się domyśla >:)

Zakupujemy tutejsze alkohole( rum i tequile) i integrujemy się z hostem i jego znajomymi - rozpoczynamy impreze w meksykańskim apartamencie z polsko-ukraińsko-canadyjsko-balgijską ekipą! Na zdrowie! ;))

czwartek, 19 lutego 2015

Podbijamy Cancun:-)

Po trzech dniach tułaczki przez Europe całe i zdrowe docieramy do Meksyku. Długość podróży prawie jak w średniowieczu, ale ma to swoje uroki. 



Już na lotnisku czeka na nas miła niespodzianka- jest ciepło,  właściwie jest gorąco:-D
Za 64 peso dojeżdżamy do centrum  Cancun i dalej udajemy się spacerkiem do naszego hosta.
Myślę że należy tutaj wspomnieć o jego przepięknym dwupiętrowym apartamencie zlokalizowanym w samym centrum i dodatkowo z niesamowitym widokiem na całe miasto. Czy jesteśmy w czepku urodzone? chyba tak;-)


W tym roku nie robiłyśmy żadnego planu podróży ponieważ w Indiachnasal  dopracowany harmonogram legł w gruzach. Kolejnego dnia po prostu ruszamy odkrywać Cancun. 
W lokalnym markecie kupujeny alkohol ( no bo przecież należy odkażać organizm, aby żadna klątwa Montezumy nasz nie dopadła) i udajemy się na plażę.
Po 10-ciu min spaceru minełyśmy z 3 znaki ostrzegające przed krokodylami -serio?! 


Noo i jest nasz mały raj - playa las perlas ;-)








wtorek, 17 lutego 2015

Dalsze łamanie prawa

Kolejny dzień, kolejne państwo i do pokonania  jakieś 60 km z Heathrow na Gatwick.
Z racji tego, że szczęście nas nie opuszczało znów próbujemy podróży stopem. O 23 robimy sobie spacer, aby dojść do głównej drogi, po 40min marszu cały czas lawirujemy między parkingami terminala nr 5... 


 Jedynym samochodem, który się zatrzymał była policja jednak nie pałali entuzjazmem, aby nas zabrać.
Po 24, kiedy już pogodzilyśmy się z faktem, że chyba nigdy nie opuścimy terminala nr 5 i należy skorzystać z komunikacji miejskiej,  zatrzymuje się kolejny samochód i oferuje dojazd do centrum Londynu;-). W trakcie rozmowy okazało się, że już raz nas mijał i specjalnie zawrócił, aby nas zabrać w obawie o nasze dalsze losy. Jakby tego było mało dowiadujemy się, że rano będzie na Gatwick, skąd leci na Teneryfę. Prawie wyszło na to, że mogłyśmy jechać z nim do domu i rano razem byśmy pojechali na lotnisko. Noo, ale... przecież, za każdym razem wykazujemy się niesamowitą rozwagą i odpowiedzialnością;-) postanowiłyśmy nie kusić losu i wysiąść na Victoria Station i stamtąd dojechać pociągiem prosto na Gatwick. 


  Na lotnisku urządzamy sobie małe obozowisko i czekamy na lot do Cancun. Niestety po godzinie snu zostałyśmy zbudzone ponieważ spaliśmy pod hotelową recepcją (ups)!
W nagrodę za trudy podróży kupujemy słodycze, a dlaczego zdecydowałyśmy sie na taką rozpustę ;-)?  Bo podczas nocnego spaceru z lotniska znalazłam 5£, a więc wycieczkowy budżet nieplanowanie się powiększył;-).




    Z pełną buzią cukierków rozpoczynamy naszą właściwą podróż- już do samego Meksyku, na pokładzie boeinga 747.




Podczas 10,5 godzinnego lotu dochodzimy do refleksji że relacje między załogą samolotu a pasażerami są bardzo podobne do relacji gospodarz a jego zwierzątka hodowlane;-) Załoga -średnio  co 1-1,5h donosiła pożywienie a jedynym zadaniem podróżujących było wyciągnięcie ręki po owy smakołyk, hmmm może nie powinnam dzielić się takimi przemyśleniami;-)..



poniedziałek, 16 lutego 2015

Let's do this

Wczesnym rankiem, 15 lutego opuszczamy naszą piękną Polskę i udajemy sie do Oslo. Na lotnisku kupujemy 2 wagony fajek, aby zarobić na nich fortunę:-)  

   Po 2 godzinkach lądujemy na lotnisku Oslo Rygge i mamy do pokonania około 100 km aby dostać się do centrum Oslo, skąd  można złapać pociąg. Zaopatrzone w karton po pizzy i markera (+ dobre nastawienie) próbujemy podróży stopem. Już po 5 min wygodnie siedzimy w samochodzie i zmierzamy we właściwym kierunku:-)



Od naszego kierowcy - wybawiciela dostałyśmy wodę i bułki  (chyba musiałyśmy wyglądać na baaardzo biedne;-)
Po jeszcze jednej podróży stopem i pociągiem docieramy do Jessheim, gdzie mamy "zarezerwowany" nocleg przez couchserfing. Uradowane wizją odpoczynku ochoczo zmierzamy do naszego hosta. Jak określić mieszkanie w którym się znalazłyśmy? Powiedzmy tak: na każdej ścianie znajdował się miecz... Jednak właściciel okazał się bardzo sympatyczny i z dobrym poczuciem humoru;-) próbował poduczyć nas języka norweskiego, ale miałyśmy nieodparte wrażenie, że nasz host czymś się dławi, albo robi sobie z nas jaja! Jak jeszcze raz ktoś nam powie, że język polski jest trudny to wyślemy go pierwszym lepszym samolotem do Norwegii!



A co się stało z fajkami i naszą fortuną??;)  Po dłuższym spacerze i godzinnych poszukiwaniach udało się je sprzedać w ciemnym zaułku pod dworcem.  Jest to jednak dość ryzykowne (bo można dostać karę za takie nielegalne praktyki), ale dzięki temu udało nam się zarobić na bilety i spędzić prawie 2 dni w Oslo wydając jedynie 25 zł na głowę!