niedziela, 30 listopada 2014

Co słychac?

Minęło już 9 miesięcy odkąd wróciłyśmy z Indii. Dość sporo czasu zajęło nam dojście do siebie i poinformowanie Was, że jesteśmy całe i zdrowe. Chociaż ze "zdrowe"- bym nie przesadzała.
Po 9 miesiącach należy się Wam wyjaśnienie co tak właściwie się z nami działo...

Dwa dni po święcie Holi, ciągle jeszcze niedomyte od farb, których po prostu domyć się nie dało wyruszyłyśmy, żeby pokonać ostatni kawałek trasy Indie - dom. Po przystanku w Dubaju podekscytowane zniesieniem  wiz i możliwością zwiedzenia tego opływającego we wszelkiego rodzaju bogactwa miejsca na lotnisku dowiadujemy się, że "Wizy zostają zniesione JUTRO"... Pozostaje nam więc zadowolić się darmowym posiłkiem - jak na biedne studentki przystało. Po kolejnym przystanku w Kijowie i Warszawie wracamy do Poznania. Tu nasza przygoda mogłaby się skończyć, ale Indie nie dają o sobie tak łatwo zapomnieć...

Już po kilku dniach spotykamy się na typową dla kobiet kawkę i ploteczki, gdzie okazuję się, że żadna z nas się czuję się do końca dobrze. No ale wiadomo inne jedzenie, inne napoje (%), inny klimat - wszystko robi swoje. Więc pozostawiłyśmy sprawy samym sobie od czasu do czasu widząc się z lekarzem przepisującym  No-spe i Hepatin na bolącą wątrobę (osobiście czułam się oburzona, bo wbrew sugestiom lekarki  nie piję aż tak dużo żeby mieć problemy z wątrobą!).
I tutaj przechodzę do bardzo cennej rady dla wszystkich podróżujących - wracasz z krajów egzotycznych i boli Cię, brzuch, wątroba, cokolwiek - idź do lekarza chorób tropikalnych!
Po miesiącu ciągłych zwolnień z pracy, uczelni, po dniach i tygodniach przeleżanych w łóżku niczym wyalienowany introwertyk do szpitala pierwsza trafiam ja. Następnie Tylda, Monice cudem (z lenistwa i nie pójścia do lekarza wcześniej ;) udaję się tego uniknąć.
Krótko mówiąc - żadna ze szczepionek nie uchroniła nas przed paskudztwami, których nałapałyśmy się w kraju, w którym słowo higiena jest pojęciem abstrakcyjnym... o ile w języku Hindi w ogóle istnieje słowo higiena? Zaraz to sprawdzę! A już bardziej na poważnie jadąc do Indii trzeba się liczyć z tym, że chcąc poznać kulturę, ludzi i zwyczaje nie sposób ominąć lokalne bazary z jedzeniem i tysiąca innych  miejsc, gdzie można zarazić się Bóg wie czym. Osobiście uważam, że naszym wrogiem okazała się kawa mrożona, czyli hipokryzja pełną gębą..
Tutaj wyjaśnię na przykładzie -
pierwsze dni w Indiach: "Poproszę whisky z colą - BEZ LODU - wyrzuć ten lód!!! BEZ LODU POWIEDZIAŁAM!! No idiota no...."
ostatnie dni w Indiach: "- To kto idzie na kawę mrożoną?"
                                 " -JA, JA, JA!!!!"

Wniosek? Jadąc do Indii albo nie lubisz kawy mrożonej, albo się czymś zarazisz.
Na szczęście nic co nas dopadło nie było na tyle straszne żebyśmy nie uporały się z tym kilkoma tabletkami. Ale dostałyśmy dobrą nauczkę na przyszłość.

Kiedy miałyśmy już nasze małe apteczki wypełnione przepisanymi przez lekarza okrągłymi pigułeczkami "ratującymi życie" ruszyłyśmy każda w swoją stronę. Pierwsza była Monia...


Monia i jej apteczka udały się w kierunku gorącego słońca Majorki, gdzie zdecydowała się przez kilka miesięcy dzień w dzień służyć mniej lub bardziej otyłym Brytyjczykom serwując im (uwaga!) indyjską strawę! ;d do tego znając Monię nie stroniła ona od nocnych libacji alkoholowych oraz pląsów w towarzystwie przystojnych mężczyzn. Ale wszystko to nie dla własnych przyjemności! O nie! Monika, aby dbać o najwyższe standardy restauracji była wręcz zmuszona rozładować stres, by na drugi dzień swoim cudownym uśmiechem wzbudzać uśmiech gości. Odpowiedź na pytanie czy goście uśmiechali się na widok Moni czy jedzenia jest oczywista.



Gdzie w tym czasie była Matylda? Trudno to jednoznacznie określić, Tylda bowiem jak typowa kobieta była na tyle niezdecydowana, że jedno miejsce jej nie wystarczyło. Zaczęła pełnić służbę w przestworzach znajdując pracę jako stewardessa, gdzie co kilka dni machała rękami w prawo i lewo pokazując potencjalnie martwym ludziom, którędy powinni uciekać w razie wypadku. Dlaczego potencjalnie martwym? Ponieważ z tego co mówiła Tylda i tak nikt tego nie słuchał, więc w razie wypadku szansę na ratunek były marne... Ale wszyscy doceniamy próby zdobycia atencji. Na dzień dzisiejszy Matylda zna już każde lotnisko w Polsce, każde większe miasto z nim sąsiadujące, a także posiada cenną wiedzę co się stanie, kiedy matce z dwójką dzieci odmówi się wyjścia do toalety w czasie turbulencji... Niech dwa kubki z żółtą cieczą służą za podpowiedź!




 No i na końcu ja, Dorota. Swoją apteczkę zabrałam  w równie ciepłe i słoneczne miejsce jak Monia. 3 miesiące spędziłam w pełni oddając się misji ratowania spragnionych Maltańczyków oraz Włochów, gdzie popołudnia, wieczory oraz noce spędzałam przynosząc im na tacy napoje o dużej zawartości alkoholu, tym samym kojąc ich skołatane nerwy i przyczyniając się do lekkiego paraliżu aparatów mowy utrudniających składanie kolejnych zamówień. Sprzedaż koktajli bezalkoholowych uważam za profanację, jednak jako człowiek o miękkim sercu nie odmawiałam pomocy również tym spragnionym "pseudo koktajli". Odkładając na bok wszystkie misje po 3 miesiącach spędzonych na Malcie mogę powiedzieć tylko jedno - była to najdłuższa impreza mojego życia.



Właśnie tak w skrócie wyglądały nasze losy przez ostatnie kilka miesięcy. Dzisiaj już wszystkie jesteśmy w Polsce i próbujemy walczyć z systemem edukacyjnym - misja "zostań magistrem". Poza tym powoli przymierzamy się do stworzenia planu kolejnej podróży. Bilety już są, pozostaje działać!

środa, 19 marca 2014

Ostatnie dni w Delhi ;(

Na koniec naszej wyprawy znów odwiedzamy Delhi, bardziej z przymusu, niż z własnej woli. Już za trzy dni czeka nas długa przeprawa do Polski...
Naszą niechęć do Delhi jeszcze bardziej potęguje hostel, w którym się znalazłyśmy. Warunki nawet jak dla nas za bardzo hardcorowe, więc rankiem szybko zmykamy z tego obleśnego miejsca.
Postanowiłyśmy zamieszkać w turystycznej dzielnicy na Main Bazzar. Ma ona oczywiście swoje minusy, bo przyciąga masę brudnych głodomorów i ciężko tutaj o spokój.

Pomimo wszystko, wstrzymując oddech,  prześlizgujemy się  przez gąszcz kabli, ludzi, błota i śmieci. Mamy silne postanowienie robienia zakupów... Niestety, jest dzień przed świętem Holi i z każdej strony lecą na nas balony z wodą. Celem każdego Hindusa było trafienie "białego" z balona, więc w ekspresowym tempie zrezygniwałyśmy z zakupów.
Zasiadłyśmy przed telewizorem z masą słodyczy i czekałyśmy na nadejście Holi-  święto kolorów, jedno z najhuczniej obchodzonych świąt w całych Indiach.


W 100%  Holi wynagrodziło wszystkie niedogodności podróży i dnia poprzedniego. Wszyscy ludzie radośnie obsypywali się kolorowymi proszkami, przytulali, życzyli sobie radosnego święta i nagle zatarła się różnica między biednymi i bogatymi - może dlatego, że każdy mienił się tysiącem kolorów.







czwartek, 13 marca 2014

Wszystko co dobre, szybko się kończy...

Nim się obejrzałyśmy i zleciał prawie tydzień na Goa. Czas wracać do zakurzonego Delhi, gdzie czeka nas jeszcze (mamy nadzieję niesamowite) święto Holi! 
Jak opisać piękne miejsce jakim jest Goa? Chyba mały raj na Ziemi, piękna idealna pogoda, mega ciepły Ocean, godziny wylegiwania się na plaży i w hamaku. 
Wszystko do tego bajecznie tanie i naprawdę w dobrym standardzie. Kolacje na samiusieńkiej plaży, zaledwie 5 metrów od wody :)
Żyć nie umierać!! Oczywiście pozostaje kilka paradoksów, wkurzających, natrętnych Hindusów, którzy opchnęli by Ci własną matkę (za pół ceny) - "good price my friend". Nieustające nawoływania "Taxi, taxi?" Taaaak na wszystkich pozostałych nawołujących nie zwróciłam uwagi, ale od Ciebie wezmę... A i oczywiście coś takiego, jak krowa na plaży przecież nikogo nie zdziwi ;) 
Zdecydowanie należy się po prostu uzbroić w cierpliwość, puszczać mimo uszu, to czego słyszeć nie chcemy i relaksować się na niemal pustej plaży, gdyż końcówka sezonu i wysokie temperatury nie owocują zbyt dużą ilością turystów. 


poniedziałek, 10 marca 2014

Powiedzmy, że sielanka na Palolem ;)

Lecąc na Goa myślałyśmy tylko o odpoczynku i braku obowiązku pakowania się. Okoliczności do tego niby sprzyjają, jednak nam pisane jest chyba coś innego ;)
Przyjechałyśmy do Palolem w nocy i grzecznie pobiegłyśmy za jakimś panem, który oferował nam luksusowy nocleg.
Rano okazało się ,że właściwie to spałyśmy "w chlewie". 


Po godzince poszukiwań znalazłyśmy wymarzone miejsce dla nas , ekochatka, urocze polożenie i daleko od motłochu. 



Nooo i pojawiło się tajemnicze "ale", z kranu leciala morska woda;/ Na pytanie, co ze słodką wodą- oczywiście, że jest "ALE" na wyspie obok. Wyprawa, aby zobaczyć mętne źródło zaowocowała licznymi skaleczeniami, a więc kolejna wyprowadzka, tylko musimy poczekać do rana ,ponieważ przypływ odciął nam drogę do miasteczka ;)

Zdjęcie powyżej robione przy ekochatce, a najbliższe sąsiednie chatki przed nami:)

piątek, 7 marca 2014

Varanasi

Zastanawiam się jak opisać niesamowity dzień w Varansi i stwierdzam, że żadne słowa nie oddadzą tego, co udało nam się tam przeżyć i doświadczyć. Nie chodzi nawet tyle o miejsce, co o ludzi. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, co tak na prawdę czyni każdą podróż niesamowitą i wartościową. Wszyscy spotkani podczas niej ludzie i to czego Cię uczą. Jeden dzień w Varanasi sprawił, że uwierzyłyśmy w ich dobro i życzliwość i myślę, że zmienił nas na zawsze... 

Zaraz po wydostaniu się z metra, w pośpiechu poszukiwania naszego pociągu spotkałyśmy dwójkę przemiłych chłopaków, która pomogła nam dostać się na peron i do odpowiedniego wagonu. Zdyszane, po 5-minutowym biegu z 15kg plecakami, usiadłyśmy na swoich miejscach, a pociąg ruszył... Miałyśmy dużo szczęścia, bo jestem pewna, że bez pomocy na pewno nie znalazłybyśmy się w środku. Droga minęła miło i szybko w towarzystwie naszych nowych znajomych, którzy szybko okazali się naszymi gospodarzami i przewodnikami następnego dnia. 
Dzięki Ladu i Saurabh nasz dzień w Varanasi był naprawdę udany i mogłyśmy jedynie żałować, że nie możemy spędzić z nimi i ich rodziną więcej czasu:( Niestety czas naglił, a bilety już zakupione... 
Mamy nadzieję, że jeszcze kiedyś ich spotykamy :)








niedziela, 2 marca 2014

Cały Nepal

Po tygodniu pobytu w Nepalu opuszczamy to piękne miejsce. 
Piękne miejsce, które okazało sie mekką hippisów, którzy wcale nie "wygineli". Gdybyście kiedyś zastanowili się czemu nigdy nie widzieliście prawdziwego hipisa to odpowiedz jest prosta - wszyscy hipisi koczują w Kathmandu. Może z powodu hippisów, może z powodu braku innych rozrywek, mogących umilić czas miejscowym, każdy zaułek przesiąknięty jest zapachem palonej marihuany a co rusz uliczni dealerzy próbują opchnąć Ci tani haszysz. Jeżeli na ulicy nie czuć palonego zielska to jego zapach zastępują kadzidła palone na progu każdego sklepu, restauracji, hotelu - dzieki temu zdecydowanie można powiedzieć, że nasz zmysł zapachu w żadnym stopniu nie ucierpiał.
Poza zmysłową strona Nepalu duża uwagę zwracają na siebie ludzie, na pierwszy rzut oka przemili i pomocni, na każdym kroku podkreślający swoją uczciwość i lepsze usposobienie w porównaniu do Hindusów, jednak koniec końców i spora część chce porobić Cię na kasę tylko po prostu wiecej sie przy tym uśmiecha dla zachowania pozorów uprzejmości. 
Po tygodniowym pobycie tu wiemy już, że najbardziej nieprawdziwym słowem w Nepalu jest słowo "tak", które pada w odpowiedzi na pytania w stylu "czy macie ciepła wodę?", "czy macie wifi?" "czy macie prąd?". Nieprawdziwe "tak" idzie najcześciej w parze z tajnym "ale", które pojawia się dopiero po czasie. "Ciepła woda- tak, ale jak swieci słońce, wifi- tak, ale jak jest prąd, prąd- jak najbardziej, ale tylko 6h dziennie, no i nie wiadomo, o ktorej go włącza"... Na początku wszystko to brzmi bulwersująco, ale idzie sie przyzwyczaić. Podejrzewam, że nikt nie wprowadzał nas w błąd specjalnie wiec najlepiej wszystko traktować jako żart! ;)


Nie sposób jest nie wspomnieć o niesamowitym luzie Nepalczyków, którzy sprawiają wrażenie jakby świat wokół nich nie isniał, mijając liczne nepalskie wioski zauważyć można, że głównym zajęciem tubylców wydaje się być siedzenie przed domem i patrzenie przed siebie, tylko co jakis czas mijamy ludzi noszacych zawiszone na głowie kosze wyglądające na piekielnie ciężkie. Wniosek... Albo pracujesz w pocie czoła albo zapał jointa i nic nie rób. Proste? Proste! 


Jednak najbardziej charakterystyczną cechą Nepalu jest po prostu piękno i niepowtarzalne krajobrazy. Mimo, że wszędzie widać olbrzymia biedę mieszkańcy Nepalu wydają sie szczęśliwi mimo wszystko, a szczere uśmiechy dorosłych i dzieciaków z górskich wiosek krzyczących "Namaste" nawet gdy jestesmy jeszcze kilkanaście metrów od nich sprawiają, ze szybko można zapomnieć o męczących "tak" i "ale"! :)






Nepalskie drogi

Słynny już żart w Polsce "jadę sobie dziurami, a tu droga" w Nepalu nabiera zupełnie nowego znaczenia... Niekończące sie dziury, wyboje, kamienie, jakiś piach zamiast drogi to po prostu droga główna po której porusza się wszystko, co możecie sobie wyobrazić, a nawet więcej. Jadąc 7,5 h autobusem z Katmandu do Pokhary dosłownie wytrzęsło nam mózgi, a warto zaznaczyć, że było to tylko ok 200km. O ile w pierwszą stronę zniosłyśmy to dość dobrze, większość drogi przesypiając jak w kołysce, o tyle w drugą stronę było już zdecydowanie gorzej... Niekończący się korek wydłużył znacznie naszą podróż i uczynił ją niezwykle upierdliwą. Dzień był wyjątkowo ładny i ciepły, my natomiast spędziłyśmy go w autobusie... Od godziny 7 rano jednego dnia, do godziny 1 dnia następnego... Okazało się, że ulewne deszcze dnia poprzedniego zmyły zbocza i przysypały "lekko" drogi powodując ponad 10 godzinny korek. Dzięki takiej uroczej "obsuwie" czasu, do naszego hostelu dotarłyśmy gdy wszyscy spali, a pokoje były zajęte i tak oto siedzę na korytarzu owinięta śpiworem i piszę posta, w oczekiwaniu na lot, który mamy już za kilka godzin. No cóż, nikt nie mówił, że będzie lekko...





Święto Shivy

27 lutego Nepalczycy obchodzili święto Shivy.
Z racji tego, że byłyśmy akurat w Kathmandu ochoczo podążałyśmy za maaasą ludzi zmierzających do głównej  świątyni, gdzie odbywały się wszystkie ceremoniały.  Nie spodziewałyśmy sie aż takich tłumów! Wszędzie było pełno ludzi poustawianych w kilometrowe kolejki, a między nimi pałętali się pookaleczani  bezdomni.
Dlatego, że jesteśmy "białe" policja wszędzie nas przepuszczała osobnymi wejściami. Trochę nas to dziwiło ale dlaczego nie skorzystać, skoro przed nami 5 km żywej kolejki;) 

Święto Shivy to jedyny dzień w którym marihuana jest legalna. Na terenie świątyni wszędzie unosił się zapach palonego zielska, nawet zorganizowano  "haszkomory", gdzie leżało pełno zjaranych ludzi.
Właściwie żadna z nas nie przygotowała się na to święto i tak dokładnie nie wiedziałyśmy o co chodzi w tym wszystkim.
Nad rzeką odprawiali jakieś ceremoniały nad zwłokami mężczyzny, gdzieś z boku siedział nagi koleś wysmarowany popiołem... Dla nas byl to totaly chaos, ale fajnie było być widzem tego całego "spektaklu".