Rankiem w pośpiechu pakujemy torby i szybciutko zmykamy z "apartamentu z tarasem na góry"- nie, nie będziemy tęskić. Z jakże gościnnym gospodarzem też nie udało nam się nawiązać kontaktu, ani osobistego ani telefonicznego, więc możemy definitywnie zapomnieć o tej nocy. Sam host pewnie w ogole nie ogarnął, że ktoś u niego pomieszkiwał.
Po 15minutach żwawego marszu docieramy do ślicznego, klimatycznego hostelu Marimba i to właśnie tu postanawiamy rozbić swoje oboziwisko.
Nasza radość sięga granic, gdy możemy wykąpać się w gorącej wodzie, zjeść śniadanie i na spokojnie zrobić pranie- wiedząc, że wszystko ci wyschnie i nie będzie potrzeby kupowania środków pleśniobójczych na pozbycie się grzyba.
Jest to nasz ostatni dzień w San Cristobal i koniecznie chcemy zobaczyć Indian.
Znów rzeczywistość okazała się brutalniejsza od naszych oczekwiń;-) Jazda rowerem po tak stromym terenie jest wolniejsza niż piesza pszechadzka. Zasapane, czerwone i zdesperowane przebieramy nogami pod górę modląc się aby to było już;)
Po drodze zahaczamy o rezerwat ekologiczny. Dla odmiany ciągłej jazdy pod górę, w rezerwacie dowalili nam trasę składającą się z tysiąca stromych, śliskich schodów- to chyba jakiś żart.
Po trzech godzinach docieramy do pierwszej wioski indiańskiej- Chamula.
W obawie przed lepkimi meksykańskimi rączkami zajmuje nam chwile znalezienie odpowiedniego miejsca dla naszych rowerów.
Pierwszym punktem wycieczki jest miejscowy kościół.
To co się działo w środku przeszło nasze najśmielsze oczekiwania.
W środku nie było żadnych ławek, na podłodze rozsypane było igliwie i palące się świeczki, a przy świeczkach skupiały się indiańskie rodziny.
Z chęcią uraczyłybyśmy was większą ilością zdjęć, ale na terenie wioski robienie fotografii było zabronione, dlatego nie chcąc narażać się na gniew Indian zrobiłyśmy tylko kilka zdjęć z ukrycia! ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz